Tuesday 2 August 2011

sanctuary

Oczekiwania wobec powieści Sanctuary Briana Dillona można żywić mniej więcej takie jak, dajmy na to, rozhisteryzowana nastolatka wobec solowej płyty członka ulubionego zespołu. Oczywiście tylko w przypadku gdy potencjalny czytelnik uznaje Cabinet za najlepsze pismo jakie powstało kiedykolwiek na planecie Ziemia. Dillon jest bowiem jednym z redaktorów i intelektualnych fundamentów Cabinet, autorem wielu doskonałych tekstów o ruinach, gabinetach osobliwości, prowincjonalnych muzeach, zapomnianych woluminach, zwyczajach mitycznych zwierząt etc. Jest erudytą, pisze z pasją, najbardziej lubi pławić się w  mroku i rozpadzie (lada moment wyjdzie jego antologia tekstów Ruins - o fascynacji artystów ruinami w XX i XXI wieku). Sanctuary to jego druga powieść. Pierwsza próba literacka Dillona, stosownie do zainteresowań, nosiła tytuł In the Dark Room. Jest on także autorem antologii tekstów o przypadkach hipochondrii u znanych artystów i pisarzy. Wszystkie te doświadczenia kumulują się w Sanctuary. Historię, którą opowiada w tej niewielkiej 90-stronicowej, stylizowanej na modlitewnik książeczce, można by zaszufladkować jako gotycką powieść z fiksacją corbusierowską. Z bohaterami, plączącymi się po tytułowym sanktuarium, można się gładko utożsamić. Ona jest delikatna i cierpi na mordercze ataki migreny. On dostał roczną rezydencję w Muzeum Historii Naturalnej i bada szklane repliki morskich żyjątek. Ona pisze recenzje dla magazynu o sztuce współczesnej i jej życie towarzyskie ogranicza się głównie do wernisaży. On na wernisaże nie chadza, za to jemu powierza się, w tym samym magazynie, dział dotyczący związków między sztuką a muzyką eksperymentalną. Oboje interesują się ruinami (choć on woli na wyprawy wyruszać samotnie, podczas gdy Ona nie może się do niego dodzwonić). Oczywiście, chyba nikt nie ma wątpliwości, ekscytują się przede wszystkim ruinami modernistycznymi - gdzie w betonowych nieckach mnożą się komary a ze ścian odpadają kolejne jaskrawe warstwy emaliowej farby.
On znika któregoś dnia bez śladu, ona postanawia szukać go w opuszczonym, modernistycznym sanktuarium, które minęło się z czasem (bohaterowie książki oglądają razem kroniki filmowe z 1968 roku, gdzie młodzi seminarzyści bez entuzjazmu wędrują po wielkich, pustych salach). Sanktuarium to bowiem "z góry zaprojektowana ruina". Czy Wasze serce bije mocniej? Jeszcze nie? Ona ma ataki ślepoty na jedno oko, tak wielkie jest ciśnienie w jej czaszce, On ma za to ataki krasomówstwa i wydaje się że wszystkie numery Cabinet potrafi recytować z pamięci  (przytacza np. fascynującą historię braci Blaschka, falsyfikujących w XIX wieku przyrodnicze okazy muzealne).
Książka zaczyna się cytatem z Roberta Smithsona: "There is no order, outside the order of the material". Wiadomo więc od początku, że będzie o rozpadzie, entropii i prowincjonalnych hotelach. I tak jest od początku do samego końca: Dillon nie szczędzi soczystych opisów procesów chemicznych jakie zachodzą w betonie, obrastania chwastami, jak i mrożących krew żyłach opowieści o korozji stalowych prętów. Wydaje się, też często "mówić Smithsonem", robiąc delikatne aluzje od spiralnych kształtów i nieintencjonalnych monumentów na wyspiarskiej prowincji. Sanctuary wygląda na jedną z wakacyjnych atrakcji tego lata, choć nie wiemy jeszcze jak się kończy.